Wieści przyziemne z parku i folwarku czyli maj zatrzymany w kadrach

Moim najbardziej faworytnym miesiącem roku jest maj i dużo później, już jesienią, październik.  Ale będąc jednocześnie faworytem, miesiąc ten powoduje we mnie również wiele frustracji, głownie dlatego, że przez te trzydzieści jeden majowych dni pozostaję w stanie permanentnego niedoczasu i wewnętrznego konfliktu. Jestem niejako zawieszona pomiędzy przyziemnymi ogrodowymi obowiązkami, które wzywają każdego dnia, a estetyczną potrzebą po prostu bycia, przeżywania i zatrzymywania tego majowego piękna na dłużej. I cały czas mam nieodparte wrażenie, że w tym pierwszym, porządnie wiosennym miesiącu czas jakby przyspiesza i wszystko dzieje się naraz, a jednocześnie wszystko naraz dziać się musi.  Taki majowy imperatyw kategoryczny. W tym właśnie czasie sadzę ziemniaki, sieję nasiona warzyw w nowo wytyczonym warzywniku i jednoroczne kwiaty w wolne miejsca na rabatach, wysadzam z doniczek sadzonki cukinii, dyń i innych arbuzów na ich stałe już miejsca, przycinam zeszłoroczne pędy malin, spryskuję róże przeciwko mszycom, które niestety obficie „obrodziły”, przesadzam niefortunne nasadzenia z zeszłego roku (ciągle jeszcze takie mi się zdarzają), porządkuję foliak pod nowe krzewy pomidorów, których sadzonki już czekają na kuchennych parapetach, obsadzam kwiatami donice na schodach wejściowych, z piwnic wyjmuję po zimnej Zośce przezimowane jukki i fuksje, no i codziennie godzinami, ale to godzinami, plewię. Jest oczywiście pierwsze i kolejne i jeszcze kolejne koszenie trawników, które po ulewnych majowych deszczach ruszyły w stronę słońca w przyśpieszonym tempie. A czasami się nawet i tak zdarzy, że przez otwartą bramę wjazdową wejdzie niezauważenie na teren parku stadko dzików i w nocy przeorze mi znaczną część polan, zażyje błotnej kąpieli w stawie, podkopie kilka krzewów róż i równie niezauważenie opuści park, zostawiając mnie następnego dnia w szoku i z dodatkową pracą do wykonania. I tak mi czas pędzi na przyziemnej (dosłownie!) robocie, że nie zauważam nawet jak pewnego dnia mirabelki i czeremchy już nie pachną i nadeszła kolej na delikatny fiolet i wyjątkowy zapach bzów, a zaraz potem na kaliny, akacje i bez czarny i kolejne doznania olfaktoryczne. To samo dzieje się z mniszkiem lekarskim.  Przez długi czas otula mój niewielki folwark intensywnie żółtą poświatą, przyzwyczajam się do tego radosnego koloru widocznego jak okiem siegnąć, lecz ani się człowiek obejrzy, a już jest świadkiem „nieznośnej lekkości bytu” mniszkowego.

 

W tym samym czasie w poszyciu parkowym, w towarzystwie zielonych drabinek paproci i delikatnych leśnych traw, w cienistych i wilgotnych miejscach zakwitają konwalie, niezapominajki, dąbrówka rozłogowa, gwiazdnica  i kokoryczka wielokwiatowa.

 

Zaś na rabatach kwiatowych przed dworem pierwsze po zimie, tak długo wyczekiwane i codziennie wypatrywane byliny: orliki, kocimiętka, rutewka orlikolistna, czosnki olbrzymie, żurawki, szafirki, tulipany, przywrotniki, piwonie i irysy syberyjskie.

 

Przy płocie okalającym warzywnik otwierają się – po kilkanaście naraz – pąki dzikich róż, które gdy sadziłam miały raptem kilkadziesiąt centymetrów, a teraz sięgają już dobrze powyżej dwóch metrów.

Codziennie późnym popołudniem po nakarmieniu moich psiaków idę z nimi na spacer po parku.  Spacer jest krótki, jeżeli aparat zostaje w domu.  Ale jak tutaj nie brać aparatu kiedy jednego dnia mamy i burzę i słońce i pomarańczowo-szkarłatny zachód, i niespodziewany, bardzo rzadki wieczorny opar na łące za sadem i podlotki kopciuszki wylatujące z gniazd w dawnej powozowni i smykającego po polanach szaraka. Więc ponieważ w maju dzieje się wokół mnie to wszystko co się dzieje, a ja chodzę jak zaczarowana i te czary utrwalam, tym samym spacery często przedłużają się do zmroku.  Kochane psiury cierpliwie czekają aż wypstrykam, co mam wypstrykać, a przy tym same stają się wdzięcznym tematem do zatrzymania w kadrze.

 

Najbardziej lubią kiedy ich pani zniża się do psiego poziomu i leży razem z nimi w trawie.  Wiele bowiem zdjęć trzeba zrobić z pozycji horyzontalnej, jak choćby tych płożących się roślinek (nazwy wciąż nie znam), które w całości pokryły mi jedną z części trawnika i choć murawy mi szkoda, to jako temat fotograficzny są bardzo urokliwe.

Majową porą na schody wejściowe (ale już ani kroku dalej)  wychodzi także powygrzewać się leniwie w słońcu moja salonowa kocica.

 

A kurki chodzą sobie samopas i częstują się wszystkim na co mają ochotę, dzięki czemu składają jajka z coraz bardziej pomarańczowym żółtkiem, pod czujnym okiem koncertującego koguta.

I tak oto wszyscy jesteśmy szczęśliwie umajeni, maj w kadrach zatrzymany, a plewienie chwastów jak co roku przesuwa się na kolejny miesiąc 🙂

Zostaw odpowiedź. Anuluj odpowiedź

Możesz używać następujących znaczników HTML i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>