Do siego 2022 roku!

Styczeń – miesiąc na styku starego i nowego roku. W języku angielskim January, wywodzący się od imienia rzymskiego boga Janusa o dwóch twarzach, jednej młodszej patrzącej w przeszłość, drugiej starszej patrzącej w przyszłość, jest od zawsze idealnym momentem na podsumowanie tego co zawarło się w minionych 365 dniach jak i na wstępne zaplanowanie kolejnych.

Dla mnie osobiście jest on pierwszym z dziesięciu miesięcy, które – slowly but surly – doprowadzą mnie pod okrągłą sześćdziesiątkę.  I nie ukrywam, że to nieubłagane postępowanie czasu napawa mnie lekkim przerażeniem. Pamiętam, gdy jako dziecko czytałam w książkach o postaciach kobiecych w moim obecnie wieku, to jawiły mi się one jako bardzo leciwe, mocno pomarszczone, silnie przygarbione, szwendające się powoli, jakby trochę już bez celu, między kuchnią a swoją sypialnią, gdzie na nocnym stoliku leżał różaniec i stały liczne fiolki z rozmaitymi lekami. I teraz patrzę na siebie w lustrze i przyznaję, że może i widzę w nim tę leciwość (i z pewnością nadmiar kilogramów!), ale nie widzę, ani nie czuję starczej bezradności czy bezcelowości życia (choć muszę przyznać, że to co widzę w lustrze zawsze mnie szokuje, bo w duszy jestem o co najmniej piętnaście lat młodsza) 🙂

Ale wracając do tego co było.  Bardzo ważną datą był dla nas 9 maja, kiedy to świętowaliśmy dwudziestą rocznicę naszego „włodarstwa” nad Radoniami.

Przeglądając księgi wieczyste doszłam do wniosku, że jesteśmy na drugim miejscu pośród wszystkich właścicieli (siedemnastu!) radońskiego majątku co do długości bytności tutaj.  Najkrócej rezydował hrabia Stanisław Męciński, bo jedynie dwa lata. Najdłużej Piotr Folkierski, za którego Radonie przeżywały nigdy już potem nie powtórzony rozkwit. Dwadzieścia lat minęło nam jak z bicza strzelił i owego 9 maja zrobiłam nawet wpis blogowy obiecując, że będę pisać regularnie wspominając odbudowę i co ciekawego przez te dwadzieścia lat się wydarzyło. No i na jednym wpisie się skończyło, bo zaraz potem czas stał się wartością unikatową.

Tak się bowiem złożyło, że miniony rok – jak to do znudzenia i wielokrotnie podkreślałam moim synkom – był dla mnie chyba najbardziej pracowitym i fizycznie męczącym rokiem w życiu (sic!). Sama się sobie dziwiłam, że byłam w stanie robić to, co robiłam.  A wszystko to z powodu kafejki, którą sobie rok temu, w miesiącach zimowych, wymyśliłam.  Pomysł powstał w mojej głowie – przyznaję – z uczucia lekkiej irytacji. Dwór nasz leży bowiem na szlaku rowerowym „Grodzisk szlachecki” i od wczesnych miesięcy wiosennych aż do późnej jesieni pod dworską bramę zajeżdżają weekendami dziesiątki rowerzystów, dzwoniąc na domofon z pytaniem czy można wjechać do parku i zobaczyć dwór z zewnątrz. Wymyśliłam więc sobie, że może – zamiast podchodzić po kilkanaście razy dziennie do domofonu –  po prostu otworzyć bramę w niektóre weekendy, zaproponować ciastko i lemoniadę i możliwość „odsapnięcia” na łonie radońskiego parku. I na początku wszystko było cudnie, lirycznie i apetycznie. Pod dwór, w ciągu soboty i niedzieli, podjeżdżało kilkunastu rowerzystów, a dwa blaty ciast i lemoniady znikały sobie powolutku.

A potem ktoś napisał nam recenzję, bardzo pozytywną. I ktoś jeszcze kolejną. Że nasze ciasta są lepsze od tych u Gesslerowej, że jest tutaj bajkowo, że głowa, co bolała cały dzień tutaj przestaje boleć, że można z dziećmi i psami przyjechać. I nagle w jeden weekend zjechało ponad sto samochodów.  A myśmy mieli tylko kilka blatów z ciastami… i  przerażenie w oczach. I zaczął nam się bieg przez płotki.  Na FB non stop pytania czy będziemy otwarci w każdy weekend i czy będzie ciasto z rabarbarem, z mirabelkami, Pavlova z owocami, lemoniada miętowa, kawa mrożona. Bo wszystko takie smaczne, jak nigdzie indziej.

Więc postanowiliśmy, że skoro ludziom tutaj jest tak dobrze to musimy sprostać temu nieoczekiwanemu wyzwaniu i już od środy zaczynaliśmy wielkie szykowanie naszej weekendowej kafejki.  Ja planowałam co i jak, robiłam zakupy i zbierałam owoce, bo założenie było takie, że podajemy tylko ciasta w skład których wchodzą jajka od naszych kur i owoce z naszego sadu. We wczesnych miesiącach letnich serwowaliśmy ciasto rabarbarowe na kruchym spodzie pod puszystą piankową bezą. I muszę przyznać, że było nieziemskie w smaku i nie dziwię się, że jeszcze późnym latem, kiedy rabarbar już zakwitł i nie nadawał się do niczego, były wciąż pytania o to ciasto. Potem nastąpiły truskawki i kolejne z nimi ciasto, a trochę później mirabelki, wyjątkowo obficie owocujące w tym roku. Tyle, że mirabelki to nie rabarbar, który się łatwo ścina, sieka na kawałki i jest gotowy. Mirabelki zbiera się głównie z ziemi, prawie na kolanach, a potem trzeba je wypestkować, co zajmuje sporo czasu.

Ale czy ktoś poza nami serwował ciasto z tymi aromatycznymi, dzikimi śliwkami? Wątpię. Dlatego też wszyscy o nie się pytali. Kawiarenkę plenerową prowadziliśmy w trójkę: ja przyjmowałam zamówienia na zewnątrz na kawę i Pavlovą (którą robiliśmy na bieżąco), wydawałam ciasta i lemoniadę oraz obsługiwałam drugie stoisko z moimi przetworami i książką „Janeczką”.

Juliusz, mój najmłodszy syn, był dworskim baristą i kelnerem, i też dzielnie pomagał przy zrywaniu kwiatów i owoców z wyższych drzew (np. morwa, bez czarny czy akacje),

a Benedykt był najważniejszą osobą, bo wypiekał wszystkie te pyszności i ratował nas, kiedy blachy po ciastach wracały puste i trzeba było wyczarować kolejne i to pronto, prontissimo, bo aleją już wjeżdżali kolejni goście!

Poza pracą przy kafejce, która wymagała by być na nogach w sobotę i niedzielę przez minimum 12 godzin, w ciągu tygodnia zajmowałam się robieniem hektolitrów syropu miętowego, z którego robiliśmy lemoniadę, zbieraniem owoców na przetwory,

plewieniem warzywnika i rabat bylinowych oraz przycinaniem, a później ogławianiem róż w rozarium.

No i oczywiście przetwarzaniem tych wszystkich zebranych owoców, a jako że był ten miniony rok wyjątkowo urodzajny, to kursowałam prawie bez przerwy między ogrodem i kuchnią. W pierwsze słoiki zamknęłam wczesnym latem ziołomiodek z mniszka lekarskiego, potem był syrop z akacji, pędów sosny i z kwiatów bzu czarnego. Gdy dojrzały nasze truskawki robiłam z nich mój flagowy balsam-ocet, a nieco później też z malin, jabłek, gruszek, czarnej porzeczki, morwy i owoców bzu czarnego. Wszystko to w setkach słoików i butelek.

Gdy zaczęły opadać na trawę tonami mirabelki zatrudniłam pomoc przy ich zbieraniu, tak żeby i na ciasta kafejkowe wystarczyło i na konfitury. No i jednocześnie dwa razy w tygodniu wypiekaliśmy chleby, ciabatty i chałki dla naszych stałych klientów.

Poza tymi wszystkimi kulinarno-ogrodowymi obowiązkami, w lipcu doszedł mi jeszcze jeden, tym razem bardzo przytulaśny i miły obowiązek.  Nie będę tutaj się rozpisywała, bo to temat na osobny i długi wpis, ale tego samego dnia kiedy postawiliśmy nagrobek na świeżym jeszcze grobie naszej kocicy, która była z nami piętnaście lat, pojawiło się nie wiadomo skąd totalnie dzikie kociątko – i to w silniku mojego samochodu! Więc każdego dnia, kiedy tylko miałam moment, biegłam do pokoju w którym ją (też kotka!) umieściłam i oswajałam. Nazwałam ją Przytulia, w zdrobnieniu Tulisia 🙂

Wreszcie w sierpniu stwierdziłam, że zasługuję na odpoczynek i odważyłam się oderwać od moich przyziemno-kuchennych obowiązków.  Polecieliśmy cała rodziną na dziesięć dni na Sycylię, gdzie i owszem odpoczęłam, ale z przygodami. Bowiem Etna, na zboczu której mieliśmy wynajętą willę (stary, odremontowany młyn) postanowiła wybuchnąć (razem z trzęsieniem ziemi) w drugim dniu naszego pobytu.

Skutkiem czego przez cały nasz pobyt z nieba leciał szary popiół, razem z żarem nie do wytrzymania, bo temperatura za naszej tam bytności pobiła rekord w Europie (48,8oC ) za sprawą antycyklonu o jakże adekwatnej nazwie Lucyfer. Samo wyjście z klimatyzowanego pokoju na dziedziniec wymagało nie lada odwagi… Tak więc to sycylijskie dolce far niente było przez to dość dokuczliwe i przyznam szczerze, że tęskniłam za moimi Radoniami, za tym twórczym zmęczeniem i za chłodem parku o poranku.  Dlatego też po powrocie na nowo rzuciłam się w wir pracy, tym bardziej, że już powoli trzeba było szykować park, warzywnik i ogród różany na przyjście zimy, a zaraz potem drukować kalendarz dworski i zrobić wszystkie przygotowania do mojego świątecznego stoiska, które było otwarte w każdy weekend, aż do ostatniego tygodnia przed Bożym Narodzeniem.

Kafejkę prowadziliśmy jeszcze w październiku, było już chłodnawo i dżdżyście, ludzie przyjeżdżali w kurtkach, ale ciągle przyjeżdżali.  Teraz stoły, krzesła i leżaki są złożone w dawnej powozowni i czekają wiosny. A synowie mnie pytają: tęsknisz Mamuś za kafejką? I muszę przyznać, że tęsknię, i to bardzo. Mimo tego olbrzymiego zmęczenia, które czułam pod koniec każdego kafejkowego weekendu, to te spotkania i rozmowy z ludźmi, którzy byli ciekawi historii dworu i jednocześnie wdzięczni, że mogą tutaj być z całymi rodzinami i też ze swoimi psiakami, którzy wracali raz za razem, tak, że rozpoznawałam ich twarze, którzy doceniali nasze wypieki i to, że dzielimy się tym wszystkim, chociaż mogliśmy się zamknąć na trzy spusty i nikogo nie wpuszczać – to wszystko sprawiało, że każdego takiego weekendu szłam spać szczęśliwa, spełniona i uśmiechnięta. Bardzo czekam na pierwsze marcowe podmuchy cieplejszego wiatru, na rozkwit poszycia parkowego w kwietniu i na pierwszą majową kafejkę en plein air.  I myślę, że i Wy również. Do siego roku, drodzy moi, i do zobaczenia niebawem!

 

Zostaw odpowiedź.

Możesz używać następujących znaczników HTML i atrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>